background image
Na Spiszu nr 3 (88) 2013 r.
23
Ludzie
Na Spiszu
z czterech desek skrzynię wysłaną słomą przykrytą prze-
ścieradłem ze zgrzebnego płótna. Na dzień łóżko wsuwano
pod duże łóżko a do spania wyciągano na środek izby. No-
worodek zajął miejsce w kołysce, którą opuściła siostra.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, trwała gorączko-
wa krzątanina w gospodarstwie oraz porządki w izbie. W wi-
gilię od rana matka piekła chleb z jęczmiennej mąki i babki
z mąki kupnej. Przed kolacją wigilijną ojciec przynosił sno-
pek słomy oraz wiązkę siana, które rozrzucał po całej izbie
na pamiątkę narodzenia Jezusa w żłobie na sianie. Przez
całe święta nie sprzątano w izbie i nie słano łóżek. Panujący
nieład i nieporządek, zapach siana, stwarzały niezapomnia-
ny nastrój i dawały nam dzieciom mnóstwo radości .Trwa-
ła wspaniała zima. Wieś otaczały góry pokryte świerkowym
lasem, a w oddali widać było ostre wierchy Tatr.
Już z okien mojego domu widać było malownicze pa-
górki pokryte iskrzącym się w słonecznym blasku śniegiem,
które nęciły do zjeżdżania na sankach. Na moje prośby ojciec
wykonał mi saneczki z dwóch szerokich desek. W mroźne
słoneczne dni wyciągałem
saneczki i jeździłem ze swo-
imi rówieśnikami po prowa-
dzącej przez wieś utartej,
stromej drodze. Niestety
niezbyt długo cieszyłem się
tą zabawą. Pewnego dnia,
gdy z wesołą wrzawą zjeż-
dżaliśmy całą gromadą dzie-
ci z góry wioski, usłyszałem
ryczący mi nad głową głos –
trzymajcie go! – i zobaczy-
łem dużego chłopaka, z wy-
krzywioną twarzą, wskazującego ręką na rzeźnicki nóż.
Z przeraźliwym krzykiem pędziłem do domu pozostawia-
jące moje ukochane saneczki. To miał być żart. Ojciec roz-
prawił się z gburem i przyniósł sanki, ale już nie odważyłem
się na wspólne zjazdy po wsi. Do końca zimy jeździłem na
moich saneczkach tylko na pochyłym, kilkumetrowej dłu-
gości, podwórku.
Zima szczęśliwie minęła i znowu zaczęła się ciężka ha-
rówka rodziców z wykończeniem nowego domu i wiosenny-
mi pracami w polu. Ja zajmowałem się bratem, najczęściej
huśtając go w kołysce. Jeśli braciszek usnął lub udało mi się
namówić siostrę by się nim zajęła, miałem czas na zabawę.
W pogodne dni hasałem wtedy po drodze przed domem z
wykonanym ze sznurka batem, który miał mi służyć do pa-
sania gęsi. Pewnego majowego dnia wybiegłem przed dom
z ulubionym batem. Na drodze bawiła się starsza trochę ode
mnie dziewczynka, córka sąsiadów, której tak spodobał się
mój bat, że spróbowała mi go zabrać. Jednak w końcu by-
łem chłopcem, więc nie dość, że nie oddałem bata, to jesz-
cze jej wlałem. Ta rozeźlona niepowodzeniem zaczęła rzucać
do mnie kamieniami, jednak niezbyt celnie. Ostatnim rzu-
tem trafiła, ale nie we mnie, lecz w gliniany garnek wiszą-
cy na płocie, na nieszczęście należący właśnie do jej matki.
Wystraszona z krzykiem pobiegła do domu skarżąc, że to
właśnie ja stłukłem garnek. Ja też lekko wystraszony wró-
ciłem na własne podwórko, na którym krzątała się babka
(teściowa mojej matki), a mama przebierała ziemniaki do
sadzenia. Obie były w niezbyt dobrych humorach, bo wła-
śnie poprzedniego dnia o coś się powadziyły (pokłóciły). Po
krótkiej chwili na nasze podwórko wpadła z krzykiem i wy-
zwiskami sąsiadka – ten „Bambuch” potłukł mi garnek ! Roz-
drażniona matka nie była jej dłużna, ale coraz bardziej roz-
sierdzona odezwała się do mnie – po coś tam poszedł! – i nie
czekając na wyjaśnienia skoczyła do mnie. Przerażony pró-
bowałem uciekać, ale ledwie przebiegłem podwórko a mama
już mnie miała w swoich rękach – coraz głośniej krzycząc –
Po coś tam poszedł!, Utnę ci głowę na klocku, niech cię ta
stara zeżre! Chwyciła mnie silnie pod pachę lewej ręki i za-
niosła do klocka służącego do rąbania drzewa stojącego na
podwórzu. Zdecydowana interwencja mojej babci ostudziła
zamiary matki, która chcąc rozładować emocje zwróciła się
teraz z wyzwiskami do sąsiadki. Ta, mocno wystraszona,
z krzykiem opuściła podwór-
ko. Porażający strach i lęk
przeżywałem jeszcze przez
kilka dni i nocy, a zdarzenia
z tego dnia pozostały mi na
zawsze w pamięci. Strach,
który przeżyłem owego dnia
spowodował, że bałem się
już spotykać i bawić z rówie-
śnikami. Przez długi czas nie
miałem odwagi wyjść na uli-
cę, ani paść gęsi za wsią. Krę-
ciłem się tylko po podwórku
bawiąc z młodszą siostrą i bratem leżącym w kołysce.
Wiosna szybko mijała, ja z ciekawością przyglądałem się
jak ojciec krząta się przy wykańczaniu budowanego domu.
W nowym domu w środku była sień, z której wchodziło się
do głównej izby, za która była komora. W drugą strony z sie-
ni wchodziło się do drugiej izby, w której miały mieszkać
matka ojca i jego niezamężne siostry. Wreszcie wprowadzi-
liśmy się do niego w lipcu 1926 roku. Radość z zamieszka-
nia w nowym i na dodatek własnym domu przemieszała się
z nowymi kłopotami. Matka wzięła pod opiekę swoją niedo-
łężną babkę (moją prababkę) i upośledzonego niemego wuj-
ka - „Mimego” zwanych „Z Doliny”. Trudne i ciężkie było
nasze życie tego lata. W jednej izbie mieszkało siedem osób
a za ścianą jeszcze babka z ciotkami. Z jednej strony, jak
zresztą corocznie, ciężka praca w polu, trójka dzieci i chora,
niedołężna prababka, która leżała w łóżku, na dodatek za-
nieczyszczając się ciągle. W gorące lipcowe i sierpniowe dni
bywało w naszej izbie nie do zniesienia. Po ciężkiej codzien-
nej pracy matka urządzała kąpiel i wielkie pranie zanieczysz-
czonej bielizny oraz pościeli. Takie życie trwało przez kilka
miesięcy. Matka pracowała, niedosypiając, dniami i nocami.
Jedynie prawujek „Mimy” pomagał rodzicom w gazdówce,
przede wszystkim pasąc krowy.