background image
Na Spiszu nr 3 (88) 2013 r.
22
Ludzie
Na Spiszu
z kątów, czarnym baranie spod stołu
i innych bajdach. Czasem w ciszy nocnej
zaszemrała w kącie mysz lub poruszył
się drzemiący na piecu kot, a my z dwu-
letnią siostrą zaczynaliśmy wrzeszczeć
w niebogłosy, uciekaliśmy pod pierzy-
nę i tak w strachu zasypialiśmy. Jed-
nej nocy, a było to w Zielone Święta
1925 roku uciekłem we śnie o półno-
cy z domu i oprzytomniałem dopiero
pod drzwiami dziadka, gdzie drżałem
ze strachu. Innej nocy, gdy mama po-
szła na noc do chorej prababki a my
z ojcem pozostaliśmy w domu obudzi-
łem się w nocy z krzykiem. Zawoła-
łem na ojca, który leżał koło mnie, ale
ponieważ zmęczony twardo spał i nie
przebudził się, postanowiłem szukać
pomocy. Nie mogłem sforsować moc-
no zamkniętych drzwi, więc
po omacku znalazłem drew-
no do palenia, wybiłem nim
szybę i kalecząc ręce powycią-
gałem kawałki szkieł z ram
okna. Nie przyszło mi przy
tym do głowy, aby zamiast
wybijać – otworzyć okno,
które otwierało się zresztą
bardzo łatwo. Przez wybitą
szybę wylazłem z mieszka-
nia i pędząc przez wieś wpa-
dłem wystraszony do domu,
w którym świeciło się jeszcze światło.
Przyczyną moich strachów i ucieczek
z domu było straszenie bajkami o du-
chach, diabłach i innych stworach.
Dzień natomiast był znacznie lep-
szy. Aby się nie nudzić wymyślałem
różne zabawy mniej lub bardziej zwa-
riowane. Znosiłem na przykład do izby
zboże i naśladując pracę ojca rozsie-
wałem je po podłodze, albo młóciłem
nasiona lnu, to znów młotkiem wbi-
jałem gwoździe w szpary w podłodze
zabawiając tym siostrę. Kiedy rodzice
wracali z pola do domu zastawali istne
pobojowisko. Tak minęło lato. Jesie-
nią pracy wcale nie ubywało. Rodzice
wczesnym rankiem wyjeżdżali w pole
kopać ziemniaki („grule”) a powraca-
li wieczorem. W słoneczne i ciepłe dni
wyjeżdżaliśmy do pracy całą rodziną.
Rodzice pracowali a ja zabawiałem
siostrę lub huśtałem ją zasypiającą
w polowej kołysce wykonanej z dwóch
kołków wbitych pionowo w ziemie
z poprzeczką u góry, do której wiąza-
na była płachta z poduszką. Kołyska
ze śpiącym w niej maluchem wyglądała
jak rozkraczony kozioł z wielkim brzu-
chem i uciętą głową.
W chłodne jesienne dni musiałem
pozostawać z siostrą w domu i wymy-
ślałem coraz ciekawsze zabawy. Ozdob-
ne garnuszki porcelanowe wieszałem
na gwoździu wbitym w ścianę i rzuca-
łem do nich ziemniakami. Za większe
tarcze służyły mi ozdobne porcelano-
we talerze i sprawiały mi większą ucie-
chę, bo prędzej się tłukły. Wytłukłem
w ten sposób większość garnuszków
i talerzy. Matka upomniała mnie a ja
przyrzekłem, że więcej tego robić nie
będę, choć w dalszym ciągu miałem
ochotę na powtórzenie tej wspaniałej
zabawy. Nie poniosłem za to żadnej
kary, bo rodzice bardzo mnie kochali.
Mama kupiła inne talerze i garnuszki
do codziennego użytku, ale te na szczę-
ście nie dały się już tłuc.
Nie brakowało mi temperamen-
tu i rezolutności w mowie toteż byłem
bardzo lubiany w domu rodzinnym
i wśród sąsiadów. Do matki nie mówi-
łem jak moi rówieśnicy „mamo”, lecz
po imieniu „Rózo” za przykładem ojca.
Pewnego jesiennego wieczoru odby-
wało się szatkowanie kapusty i ubija-
nie jej w beczce. W domu panował gwar
i ruch, a najwięcej było słychać mnie.
Ojciec upomniał mnie, a ja odpowie-
działem mu wulgarnie i dałem nurka
w kąt pod ławę. Ojciec, który rzadko się
złościł przyłożył mi trzcinową rózgą,
której używał do tresury konia. To było
pierwsze lanie od ojca i przez to, mimo
że niezbyt bolesne, tak pamiętne.
Na początku zimy, a dokładnie 11
grudnia 1925 roku nasza rodzina po-
większyła się o malucha, mojego brata
Andrzeja. W tym dniu mama kręciła się
w bólach po izbie, aż wreszcie położyła
się do łóżka. Ojciec gorączkowo zajmo-
wał się dobytkiem, a następnie zajął się
matką. Do łóżka stojącego w rogu izby
przybił grabisko sięgające wierzchoł-
kiem do powały. Nad łóżkiem wykonał
trójkątny parawan przyczepiając prze-
ścieradło do bocznych ścian i przybite-
go grabiska. Przestraszeni i zaniepoko-
jeni o losy mamy wyglądaliśmy razem
z siostrą z „zapieca”. Ojciec nie umiał
nam wyjaśnić, co się dzieje. Wreszcie
pobiegł po jakąś babkę, która miała,
według jego wyjaśnień, wyciągnąć z ko-
mina przyniesione przez bociana dziec-
ko. Mnie i siostrę odprawił na
nocleg do dziadków, gdzie re-
zolutnie opowiadałem o zaj-
ściach z mamą. Babcia zaś
opowiadała o bocianie, który
nosi dzieci do komina.
Następnego dnia zacieka-
wiony wróciłem do domu, ale
mama krzątała się już koło
pieca, a maluch spał w łóżku
za parawanem. Przez kilka
dni przemyśliwałem o cier-
pieniach matki i bocianie,
którego nie widziałem, a wszystkie te
wydarzenia były dla mnie coraz mniej
jasne i zrozumiałe. Od chwili urodze-
nia braciszka stawałem się zazdrosny
o względy rodziców, gdyż zwracali na
mnie mniejszą uwagę i moja pozycja
w domu stała się mniej znacząca. Po
kilku tygodniach odbyły się chrzci-
ny. Według zwyczaju kuma przynio-
sła wielki garnek gotowanego na gęsto
ryżu, garnek jajecznicy z jajek i mąki
smażonej na słoninie oraz koszyk róż-
norodnych babek z marmoladą, z ma-
kiem i serem. Jeszcze przez dwie nie-
dziele po chrzcinach kuma przynosiła
przygotowane przez siebie smakołyki.
Trudno nam było wszystko pozjadać,
nie mogliśmy poradzić sobie zwłaszcza
z przesłodzonym ryżem, który wresz-
cie zjadły nasze kury. Ponieważ rodzina
powiększyła się, ojciec zrobił dla mnie
i siostry krótkie łóżko, czyli umieszczo-
ną na czterech niskich nogach, zbitą