background image
„Na Spiszu” nr 2 (75) 2010 r.
20
Wspomnienia nauczyciela
– emeryta po latach…
Po zakończeniu II wojny światowej okupowany przez
Państwo Słowackie Spisz Północny powrócił do Polski
w granicach sprzed 1939 roku.
Część ludności Spisza i Orawy domagała się utworzenia
szkół ze słowackim językiem nauczania. Nie można się temu
dziwić, gdy weźmie się pod uwagę manipulację ludzką świa-
domością jaka miała miejsce w latach 1939-1945. Przyzwo-
lenie polskich władz sprawiło, że w latach 1948-1949 szkoły
takie powstały na terenie Orawy i Spisza. Odczuwały one
braki kadrowe nauczycieli znających język słowacki. Kie-
rownik szkoły powszechnej w Niedzicy p. Wiktor Piasecki
zaproponował mi podjęcie pracy w takiej szkole. Po roz-
mowie w Inspektoracie Szkolnym w Nowym Targu zosta-
łem skierowany do pracy w szkole powszechnej ze słowac-
kim językiem nauczania w Jabłonce – Centrum na Orawie,
jako nauczyciel niekwalifikowany, ale znający dobrze język
słowacki. Nadmieniam, iż w latach 1942-1944 ukończyłem
II klasę Gimnazjum w Kieżmarku. W szkole powszechnej
ze słowackim ję-
zykiem naucza-
nia pracował już
nauczyciel - Sło-
wak p. Kniżacky.
W wielu szko-
łach Spisza i Ora-
wy
pracowali
nauczyciele
Słowacy sprowa-
dzani ze Słowacji
. Praca w szkole
w Jabłonce po-
chłonęła mnie
całkowicie, dzię-
ki kierownikowi
tej szkoły p. St.
Wacławiakowi,
który wyjaśnił mi
arkana nie tylko
nauczania, lecz
także kierowania
placówką.
W tym cza-
sie podjąłem się dokształcania w komisji Kształcenia Na-
uczycieli Niewykwalifikowanych przy liceum pedagogicz-
nym w Zakopanem. W pierwszym roku mej pracy byłem
wizytowany przez Inspektora Szkolnego, a od nowego roku
szkolnego tj. 1950-51 zostałem skierowany do pracy na jed-
noklasową placówkę szkolną w Łapszance, na stanowisku
kierownika szkoły. O pracy w tej placówce pisałem w „Na
Spiszu’’ Nr.2 /2008. Z Łapszanki raz w miesiącu dojeżdża-
łem na zajęcia w Liceum Pedagogicznym w Zakopanem .
Uczniowie kl.VII-ej z autorem
całej miejscowości jak nektar zbierany przez pszczołę ro-
botnicę, która produkuje szlachetny miód.
Jej wychowankowie byli ciekawi świata, więc nauka
w szkole nie szła topornie. Dzieci oddały swe serca zespo-
łowi tanecznemu „Wujka Kałafuta”. To właśnie niejaki wu-
jek Kałafut ustalał repertuar muzyczny dla małych artystów,
pani Helena zaś przygrywała im na akordeonie i tańcowała
z nimi. Uchodziła za surową polonistkę. Każdy uczeń pro-
wadził przynajmniej cztery zeszyty, był odpytywany z lektur
i ćwiczył pisanie ze słuchu. Pani Helena z dumą wspomina
takich uczniów jak Stanisław Kiernoziak, wirtuoz akorde-
onu, który przerósł swojego nauczyciela czy Marian Kikla,
germanista i historyk, który kieruje teraz zespołem młodzie-
żowym „Czardasze”. O każdym wychowanku pani Helena
mogłaby opowiadać godzinami. Wie jak potoczyły się losy
każdego z osobna, z niektórymi ciągle utrzymuje kontakt,
a ich dzieci kłaniają się jej na ulicy, przyprawiając ją o py-
tanie „Od kogo on jest”.
- Bardzo mnie cieszyły kobiety, z którymi piekłyśmy ciast-
ka na Dzień Kobiet, aby potem dzieci mogły roznieść słodko-
ści swoim babciom – mówi pani Helena Budz o jednej z tra-
dycji Koła Gospodyń Wiejskich. Założyła je wraz z Elżbietą
Kowalczyk, aby poprzez gospodarne kobiety krzewić regio-
nalizm w każdym domostwie w Czarnej Górze.
2 maja b.r. niespodziewanie dostała statuetkę podczas
festiwalu „Lindada”. Traktuje tę nagrodę jako zachętę do
dalszej pracy twórczej. Chętnie pisze wiersze o Spiszu i pla-
nuje wydać kiedyś swój mały tomik poezji. Medali i dyplo-
mów ma w swoim kuferku dużo, ale wszystkie leżą gdzieś
na jego dnie. Pani Helena nie osiada na laurach, dalej niczym
pracowita pszczoła zbiera ze swoich okolic co najlepsze i in-
spiruje się przyrodą. – Powoli wycinam drzewa, żeby widzieć
jak najwięcej gór – pokazuje przez okno.
W tym roku przypada 55 rocznica ślubu państwa Heleny
i Jana Budzów. To więcej niż złote gody. Może okrzyknąć
ją miodowymi godami… - Była wtedy grudniowa zadyma,
mróz chwytał, a my jeździliśmy saniami pytać na wesele.
Brat jeszcze się uczył jeździć, więc konie co chwila wywraca-
ły nas do śniegu – opowiada pani Helena. Dla męża zrobiła
dwuletni kurs pszczelarstwa i teraz może go godnie zastę-
pować w pasiece. – Praca szlachetnych pszczół jest nadzwy-
czaj misterna, zorganizowana i pożyteczna. Dobry Bóg dał
ludziom tego najszlachetniejszego owada, aby brać przykład
z jego pracowitości i organizacji życia w rodzinie – mówi
o pszczołach. Mam jednak wrażenie, że słucham o jej pra-
wym życiu.
Dom pani Heleny Budz to miejsce, do którego kole-
żanki przychodziły zalane łzami, po poradę, a wychodziły
z uśmiechem na ustach. W tym domu herbatę słodzi się wy-
łącznie miodem. To dom - przystań dla zbłąkanych gości.
Tylko jedno marzenie ciśnie się dzisiaj na usta pani Hele-
nie Budz. – Marzę o krainie wśród kwiatów i pachnących
ziół oraz by Polacy nie żądłem, lecz pracą podobni byli do
pszczół – dodaje z nutą poezji.
Elżbieta Wadowska