background image
19
„Na Spiszu” nr 1 (74) 2010 r.
domy pobudować – tłumaczy swój wyjazd Paweł Budz.
Wizę dostał od ręki, nie musiał nawet jeździć do konsulatu
krakowskiego. Więcej czasu zajęło otrzymanie paszportu.
W czasach PRL-u pomogło powołanie się na ojca, który był
długoletnim sołtysem wsi.
12 lutego 1980 roku żona i odchowani trzej synowie
zostali w domu. Ojciec rodziny odleciał na nieznany konty-
nent. Dopiero w samolocie pan Paweł tak na spokojnie po-
myślał, co może spotkać go w Ameryce.
„Za Cartera było figę,
to Reagan rozhulał Amerykę”
W Chicago okazało się, że farmera nie zatrudnią. Za
prezydenta Cartera potrzebni byli budowlańcy, dlatego pan
Paweł znalazł robotę dopiero po czterech miesiącach. Przej-
ściowo zmywał w polskiej restauracji i składał beczki w fa-
bryce. Gdy zrobił sobie wolny dzień, nie przyjęli go już z po-
wrotem. Wkrótce trafiła mu się robota w drogówce. Sześć
lat wraz z polską ekipą robili chodniki, wjazdy do posesji,
schody i tzw. „ele”, czyli specjalne drogi dla śmieciarek.
Nawet marne pięć dolarów z podatkiem od przychodu były
wartościowe dla górala w wielkim mieście i jego rodziny
w wiosce na krańcu Polski.
Farmer ze Spisza nie przypuszczał, że podróż za chle-
bem tak się przedłuży, ale ostatecznie jego los odwróciła
amnestia prezydenta Reagana, który zredukował podatki
i podniósł znacznie wartość dolara wobec polskiego złote-
go. – Rósł apetyt na dolarki, jak się wysłało piątkę na święta,
to na dobre zakupy starczało – rozpamiętuje Paweł Budz. Za
Reagana dostał zieloną kartę i po pięciu latach złożył obywa-
telstwo. Trochę podróżował po Stanach kładąc płyty chodni-
kowe w różnych miastach. Tradycyjnie był też na wieżow-
cu Sears Tower i oglądał samochodziki, które ze 130-tego
piętra wyglądały jak pudełka zapałek. Pan Paweł wiedział
o stanie wojennym, bo chodził do sąsiadki nasłuchiwać ro-
dzimego radia. W telewizji zaś widział jak postrzelili jego
dobroczyńcę Reagana.
Kolejne lata spędzone w fabryce rolek były niemal iden-
tyczne. Wkrótce z Polski dojechali synowie z rodzinami.
Trybszanin doczekał się 11 wnuków, 9 prawnuków i dzie-
siątego w drodze. Jego nazwisko mnoży się w Ameryce. –
Młody Bush zaczął wojować i doprowadził Amerykę do kry-
zysu – twierdzi Paweł Budz. – Kiedy zbombardowali Nowy
Jork było takie zamieszanie, że zrezygnowałem z roboty
i uznałem, że najwyższy czas jechać do Polski.
„Nastał dobrobyt”
Maria Budz była u męża przez wakacje. Pamięta ko-
ściół parafialny św. Józefa, lipcowe upały i sąsiada Meksy-
kanina, wołającego co rano „Hi”. – Chłop mi się nie zmienił
– zauważa. Wielką zmianę we wsi dostrzegł natomiast pan
Paweł. – Ludzie pobudowali duże domy, pomalowali pięk-
nie, każdy ma samochód w garażu i maszyny do pola, ale
mało kto gazduje, bo zielonego dużo leży odłogiem – zauwa-
ża. Serce mu się kraje, kiedy przypomina sobie jak dawniej
kosił każdy łan trawy...
Starszy pan docenia Amerykę jedynie pod względem za-
robionych pieniędzy, bez których zostawiona rodzina by się
nie obyła. Ot, jedyna zaleta. – Dużo zła przyniosła Ameryka,
a niby taka dobra – przyznaje pan Paweł. – Góry nasze były
biedne, to górale się stąd wynieśli po wojnie. I tak dzisiaj
żyją: jedni u siebie, a drudzy w Ameryce – kwituje. Tryb-
szanin przywołuje przypadki zazdrości, nienawiści, zdrad,
rozwodów i liczbę sierot, skrzywdzonych amerykańskim
snem. Uciekł od takiego życia i wrócił na zielone wzgórze,
z którego widzi wyciągi Białczyńskie i krzyż na Giewoncie.
Naprzeciwko wzgórza stoi pusty dom sąsiadów. Zamknięty,
ogrodzony żelazną kratą z podjazdem zarośniętym badyla-
mi. Właściciele mają dwa nowe, ładniejsze w Chicago.
W Trybszu co trzeci dom opustoszał. Niewiele ponad
500 ludzi zostało na swoim kawałku ziemi. Drugie tyle
mieszkańców poleciało za chlebem do Chicago, Nowego
Jorku czy Denver. Wielka emigracja przetrzebiła wieś już
przed I wojną światową. Po II wojnie przyszła kolejna fala
wyjazdów, a potem spontaniczne, nieprzemyślane wojaże
na złotodajny ląd. Przy wjeździe do wsi pozostał wysoki
dom, niegdyś schronienie młodej rodziny, przy szkole stoi
budynek po familii woźnej, a niedawno Za Wodę wybrali
się też dwaj ostatni sołtysi z dziećmi. Puste domy stoją na
wypadek, gdyby nagle ich amerykański sen prysł. Nigdy
nie wiadomo.
Nie wszystkim rodzinom Ameryka przyniosła szczęście.
Bywają zakończenia dalekie od happy endu. Za kośćiółkiem
trybskim spoczywa młody chłopak, który przyleciał z Chica-
go w dębowej trumnie, po tym jak jego kolega wyprzedzał
na trzeciego na amerykańskim highwayu. Kuba nie wrócił
już do swojego pustego domu.
Elżbieta Wadowska
To wnuki i prawnuki osłodziły panu Pawłowi
życie na obcej ziemi