37
„Na Spiszu” nr 3 (72) 2009 r.
Z Polski do Jurgowa,
z Jurgowa do Polski
/Cz. II/
„ Zeby jo sie z malorzami znała,
toby jo sie wymalówać dała,
: hej, malorz, malorz, maluj na cyrwóno,
zeby mi sie licko rumieniło: ...”
Marcin Franciszek Samlicki to trzeci towarzysz wyprawy
„studantów” na Spisz do Jurgowa w 1898 roku. Urodził się
w Bochni w 1798 roku w zubożałej rzemieślniczej rodzinie
Jana i Salomei z Hurajewiczów jako ósme i ostatnie dziecko.
Jego zamiłowania malarskie zrodziły się już we wczesnym
dzieciństwie. Na pewno miał na to duży wpływ fakt, że wtedy
poznał Stanisława Wyspiańskiego, który często przebywał
w Bochni u swego wuja Bronisława . Osobowość malarza,
jego kontakt ze sztuką, postrzeganie otaczającego świata
i podpatrywanie przez małego Marcina szkicownika który
artysta nosił zawsze ze sobą pobudzały artystyczną naturę
Samlickiego. Uczęszczał do bocheńskiego gimnazjum tam
też zaprzyjaźnił się serdecznie z braćmi Józefem i Janem
Stokłosami. Będąc w ósmej klasie gimnazjum wybrał się sam
na pieszą wycieczkę do Kalwarii Zebrzydowskiej. Często
spędzał wakacje i święta w domu rodzinnym Stokłosów
mieszkających w podbocheńskiej wsi Chronów. Po latach
został nawet ojcem chrzestnym najmłodszego syna Jana
Stokłosy - Wiesława (mego niezrównanego informatora),
a w latach trzydziestych ub. wieku, jako człowiek samotny
(nigdy nie założył rodziny) mieszkał przez dosyć długi czas
w Bochni przy rodzinie Stokłosów. W 1900 roku po zdaniu
matury zapisał się do krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych
w której początkowo uczęszczał na kurs malowania krajo-
brazu do Jana Stanisławskiego, którego uczniów nazywano
„poławiaczami światła”. Generalną zasadą tego kierunku
było malowanie w plenerze, co naturalnie wpływało na
poznanie przez młodych artystów wiejskiego krajobrazu
i wiejskiego życia a Samlickiego zawsze fascynowała wieś.
Do tego stopnia odpowiadało to bardzo młodopolskiemu
zauroczeniu ludowością , że Samlicki przywdział strój gó-
ralski i w tym ubiorze przechadzał się ulicami Krakowa i
Bochni, w której wzbudzało to ogromną sensację. Początek
ubiegłego stulecia to właśnie czas przebierania się artystów
i literatów w sukmany oraz uczestniczenia w weselach
i uroczystościach chłopskich. Ówcześni inteligenci „ludowo
i narodowo się bałamucili’. W okresie studiów u Stanisław-
skiego Samlicki poznał Tadeusza Makowskiego mającego
podobne zainteresowania malarskie. Obydwu połączyła
wieloletnia przyjaźń.
Wstępując na Akademię Samlicki miał już za sobą
wakacyjną wyprawę ze Stokłosami i Leonem Szkockim na
Spisz, którego piękno zachwyciło go bez reszty. Co roku już
w czasach studenckich wracał tam z przyjaciółmi na każde
wakacje. Jurgowianie zapamiętali go jak wędrował z paletą
i sztalugami po Jurgowie i okolicy i zawzięcie malował.
Zbierał również pieśni i opowiadania ludowe, które później
publikował w dodatku literackim do Kuriera Lwowskiego,
zaś jego opowiadań o historii Polski słuchali Jurgowianie,
których wielu nauczył pisać i czytać po polsku. Ulubionym
miejscem jego plenerowej pracy było Grzesiowskie, przez
które przepływała odnoga rzeki Białki. Tu jurgowskie
dzieci pasły gęsi. Przywołam tutaj wspomnienie z tamtych
lat mojego stryja Jana Plucińskiego,który tak jak i jego
rówieśnicy należał do gromadki wiejskich pastuszków.
Dzieci nadziwić się nie mogły jakimsi nosidełkom i torbą,
które malarz nosił ze sobą. Po kilku dniach obserwacji gdy
dzieciarnia podkradała się coraz bliżej dziwnego pana już
wiedzieli, że „nosidełka” służą do podtrzymywania napię-
tego na ramy płótna , na którym malarz maluje i co ciekawe
nie maluje ani „Poniezusa” ani Matki Boskiej ani świętych
tylko „smrecki”, kamienie, góry z chmurami co najwyżej
chałupy. Pewnego dnia chłopcy postanowili malarza na-
straszyć.”Rozebraliśmy się i całą gromadą mieliśmy się
podkraść z drugiej strony strugi wodnej, nad którą malując
przesiadywał, a tam mieliśmy z wielkim hałasem wskoczyć
do wody. Cisza była przy Marcinie. Nagle wybiegliśmy spo-
między krzaków , powskakiwaliśmy do wody, niespodziewany
plusk, wylatująca woda w górę, odgłosy sunących ciał we
wodzie nie przestraszyły malarza, popatrzył na nas, lekko się
uśmiechnął, ale się z miejsca nie ruszył. Po wskoczeniu do
wody usłyszeliśmy płacz, to Jędrek od Tekielicka wskoczył
tak „norymnie” do przykopy, że uderzył ręką o ostry kamień,