background image
„Na Spiszu” nr 1 (58) 2006 r.
8
i obejścia używano „lampasa”, to jest latarnię wykonaną
z blachy i szkła . Palący się knot osłaniało beczkowate
szkło podnoszone w górę specjalną dźwignią w czasie za-
palania zanurzonego w nafcie knota a opuszczane po zapa-
leniu. „Lampas” umożliwiał posługiwanie się nim z zacho-
waniem bezpieczeństwa przeciw pożarowego.
W Wigilię do „izbecki” ( kuchni) wnosiło się wytrzę-
sioną owsianą słomę i rozkładało na „wycuchaną” podłogę,
żeby się nie zabrudziła aż do przyjścia księdza z kolędą.
Na Wigilijny stół mama przygotowała:
- zupę grzybową
- kapustę z grulami
- pierogi ze śliwkami albo z kapustą
- przypiekane, grube „rzezanki”z makiem
- kompot z suszonych śliwek i jabłek.
Potrawy jedliśmy z miski drewnianymi łyżkami przy
drewnianym nie malowanym stole nakrytym lnianym, wy-
szywanym ręcznie obrusem, pod którym było zawsze siano.
Wokół stołu siedzieliśmy na składanej drewnianej „kanapce”
oraz na drewnianych ławkach. Z boku stołu stał też „ pań-
ski stołek” dla szczególnego gościa. Przed posiłkiem rodzi-
ce odmówili modlitwę, prosząc Pana Boga o błogosławień-
stwo dla całej rodziny. W niewielkiej niszy – wolnej prze-
strzeni pomiędzy szafą i stołem stała ubrana przez nas cho-
inka, wywołująca wspaniały nastrój radości.
Wigilia w 1938 roku była dla mnie szczególnie rado-
sna i dobrze zapamiętana. W tym roku mój najstarszy brat
Rudolf uczęszczał do siódmej klasy gimnazjum w Warsza-
wie. W czasie nauki zaprzyjaźnił się z kolegami pochodzą-
cymi z Warszawy i Łodzi.
Kolegę z Łodzi Wiktora Vogta, brat zaprosił na święta
do Łapsz Wyżnych . Było to dla nas w naszym małym domku
dość kłopotliwe. Nasza rodzina składała się z siedmiu osób.
Miejsc do spania było mało. Przybycie do nas gościa wyma-
gało rozwiązania problemu noclegu dla niego i mojego brata
Rudolfa. Wiktor koniecznie chciał spać razem z nami, dla-
tego rodzice wypożyczyli łóżko, na którym spali obaj przy-
bysze z Warszawy. W Wigilię przed wieczerzą Wiktor na-
gle znikł z domu nie mówiąc nikomu dokąd się udaje. By-
liśmy tym zaniepokojeni. Po pewnym czasie zguba się zna-
lazła przynosząc nam dzieciom zakupione u Żyda cukierki.
Wieczerzę spożyliśmy w dobrym nastroju śpiewając piękne
polskie kolędy. Oświetlona świeczkami i zimnymi ogniami
choinka pachniała lasem.
W kuchni trzeszczały palące się w „śparchecie sajty”.
O wpół do dwunastej wszyscy wyruszyliśmy na Pasterkę.
Kościół wewnątrz był dobrze oświetlony licznymi świecami
w dwóch kandelabrach i na ołtarzach i był całkowicie zapeł-
niony wiernymi. Proboszcz od godziny 24 odprawiał mszę
świętą po łacinie a lud śpiewał polskie kolędy. Uroczystego
nastroju Pasterce dodawała łapszańska orkiestra dęta grają-
ca radośnie kolędy.
Po zakończeniu nabożeństwa w ciemnościach wracali-
śmy do domu. Jak było w zwyczaju, ojciec wszedł do obo-
ry częstując zwierzęta świątecznymi przysmakami. Starsi
mieszkańcy wsi opowiadali, że w Wigilię o północy zwie-
rzęta w oborze mówią ludzkim głosem. Niestety nie udało
mi się tego potwierdzić w następnych, kolejnych Wiliach.
W Boże Narodzenie obowiązywał zakaz wykonywania
jakichkolwiek prac domowych, nawet mycia łyżek i misek.
Dopiero w drugi dzień świąt można było w domu coś zro-
bić. W Łapszach Wyżnych panował zwyczaj święcenia owsa
w Szczepana. Ksiądz kropił ludzi święconą wodą, przechodząc
od ołtarza do drzwi wyjściowych i z powrotem. Powracającego
do ołtarza księdza „parobcy” obrzucali obficie owsem. Po mszy
owies zmiatano i zanoszono na plebanię dla kur.
W domu po spożyciu obiadu śpiewaliśmy kolędy.
W tym czasie nie mieliśmy jeszcze ani radia, ani patefonu.
We wsi panowała cisza przerywana od czasu do czasu szcze-
kaniem psa. Wiktor Voght zachwycony wiejską atmosferą,
urzeczony pięknymi widokami zimowego krajobrazu i go-
ścinnością mojej rodziny wrócił do Łodzi, skąd przysłał mi
piękny, skórzany tornister do noszenia na plecach zeszytów
i książek szkolnych. W tornistrze znalazłem piękne ksią-
żeczki do malowania pod tytułem „ I ja też maluję”, kredki,
ołówek, gumkę i drewniany piórnik. Były tam też zabawki
– drewniany wymalowany jaskrawymi kolorami wąż oraz
drewniana „pukawka” z korkiem na sznurku.
Byłem wówczas uczniem pierwszej klasy szkoły pod-
stawowej. Uczyła mnie pani Śliwówna, którą lubiłem, gdyż
otrzymywałem od niej cukierki za dobre odpowiedzi na lek-
cji. Atmosferą Świąt i prezentami byłem oszołomiony a mo-
jej radości nie było końca.
Drugimi, dobrze zapamiętanymi przeze mnie świę-
tami było Boże Narodzenie w 1944 r. Zbliżała się ku
końcowi II Wojna Światowa. Ludność wsi umęczona
ciężkimi robotami przy budowie dla żołnierzy okopów i bun-
krów na polach Łapsz Wyżnych była ograniczona w zaku-
pach wprowadzonymi kartkami żywnościowymi, nie miała
nastroju do świętowania. Nie można już było kupić w skle-
pie żydowskim cukierków, gdyż Żydów łapszańskich wy-
wieźli do obozów faszyści słowaccy i nikt nie znał ich dal-
szych losów.
Jednakże Święta Bożego Narodzenia nawet w najtrud-
niejszych warunkach były obchodzone, choć skromnie, ale
uroczyście. W domach były choinki, wieczorem zjedzono
skromną Wigilię a w kościele o północy słowacki ksiądz Ján
Ovšonka odprawił mszę po łacinie a orkiestra i organista Ja-
kub Kostka grali słowackie kolędy: Tichá noc, svätá noc….
Pastieri, pastieri hore vstańte. Nie zaśpiewano ani jednej
polskiej kolędy, gdyż Łapsze były wtedy w granicach pań-
stwa słowackiego. Tej nocy słychać było odgłosy wystrza-
łów armatnich cofających się na Zachód wojsk niemieckich
i nacierających wojsk radzieckich.